•   Wednesday, 24 Apr, 2024
  • Contact

Do Kanady – 3

Z daleka od szosy (155)


Jest koniec listopada 1980 roku. Po trzech miesiącach pobytu w Kanadzie u siostry wracam do Polski. Wracam, mimo namowy by pozostać, by żonę i dziecko ściągnąć później, za rok lub dwa. Kanada zaszokowała mnie. Bardzo chciałbym tu pozostać, ale nie bez rodziny. Znałem wiele przypadków, gdy po roku rozstania rodzina przestawała być rodziną. Nie chciałem by to mnie też spot- kało. Za żadną cenę. Po tych trzech miesiącach tęskniłem za żoną, tęskniłem za synem. Musiałem wrócić. W Polsce zaczęła się „Solidarność”
Moja jednoosobowa firma krawiecka, zasilona przywiezionymi z Kanady funduszami ruszyła pełną parą. Przywiozłem też wykroje kowbojskich koszul dla dzieci na zatrzaski zamiast guzików. Szły jak ciepłe bułeczki. Miałem dużą satysfakcję, gdy spotkałem swoje koszule w sprzedaży na bazarze w Rembertowie i na Różyckim. Wykupywano je ze sklepów i sprzedawano po podwójnej cenie na bazarach. Zatrudniłem trzy szwaczki i wszystko wyglądało bardzo różowo, ale po kilku miesiącach nastąpił krach z materiałami. Nie mogłem ich nigdzie dostać. Nawet w Łodzi. Za krótko byłem na rynku by stworzyć sobie układy. Biznes padł. Na szczęście w tym samym czasie kolega, też Marek, zaproponował mi spółkę w produkcji pomocy szkolnych dla młodszych klas. Były to plansze pokazowe z literami i cyframi. Kolega je drukował i naklejał na płytę, a ja rozwoziłem komplety po całej Polsce po zbiorczych szkołach gminnych.

Zaczął się rok 1981. W ludziach była wielka nadzieja. Solidarność była nie tylko na papierze, ale w ludziach. Wszyscy myśleliśmy, że teraz będzie inaczej i że może coś wreszcie będzie od nas zależało. Mimo to ciągle miałem na myśli wyjazd na emigrację do Kanady. Znajomi jechali do Niemiec Zachodnich na kilka miesięcy do pracy na uczelni. Wymyśliłem, że pojedziemy do nich z wizytą i spróbujemy tam zostać. Niewiele wiedziałem o tzw „saksach”. Właściwie to nic. Zapakowaliśmy niewiele, tyle, co do dwóch walizek. Paszporty dostaliśmy bez problemów, taka wolność wtedy była, ha!  Działało wtedy w Polsce coś, co się nazywało „Bank Kierowców”. Ludzie jadący gdzieś ogłaszali się, że zabiorą pasażerów, inni ogłaszali się gdzie chcą jechać. Zadzwonił na moje ogłoszenie pan, który jechał przez Hanower do Hamburga. Lepiej nie mogło się trafić, tym bardziej, że nie chciał nawet za benzynę, tylko prosił by mu pomóc prowadzić samochód. Pojechaliśmy. Jechaliśmy przez NRD autostradą omijając Berlin bokiem. Pamiętam wjazd do RFN jak do innego świata. Prowadziłem wtedy ja, była noc. Nagle zaczęły się oznaczenia robót drogowych. Jechałem może 110 km/godz., odruchowo zdjąłem nogę z gazu, by zwolnić przed ograniczeniem prędkości. I tak jak przewidywałem, ograniczenie było… do 120 km/godz. Do Hanoweru dojechaliśmy w środku nocy. Właściciel poloneza jechał dalej, wysadził nas więc przy hotelu w centrum miasta naprzeciwko dworca kolejowego i pojechał dalej. Poszliśmy do hotelu. 120 marek za jedną noc. Dużo. Przenocowaliśmy jednak, a rano zacząłem szukać czegoś tańszego. Mieliśmy tu przecież pozostać przynajmniej miesiąc, szukając drogi do pozostania. Dzisiaj to wszystko wydaje się takie proste. Ale wtedy nie miałem pojęcia jak to się załatwia. Nie wiedział tego też nasz kolega fizyk, który tam pracował w ramach kontraktu. Udało mi się znaleźć mały pensjonat wśród zielonych ogrodów. Cena: 30 marek za noc, ze śniadaniem. Super. Jeszcze tego samego dnia się tam przenieśliśmy. W małej restauracyjce na bocznej ulicy po raz pierwszy w życiu próbowałem szparagi. Smakowała mi też sałatka ziemniaczana, no i oczywiście pieczona golonka. I prawdziwe niemieckie piwo! To były fajne „wakacje”. Mimo nieznajomości języka, Niemcy byli bardzo uczynni i serdeczni. Starali się pomóc na każdym kroku. Jednego poranka jedliśmy śniadanie na tarasie naszego pensjonatu, gdy pojawili się policjanci na koniach. Gdy zobaczyli, że jesteśmy z dzieckiem (Marcin miał wtedy osiem lat) dali nam pokaz wspaniałej woltyżerki. Ot tak dla przyjemności. Gdzie ci straszni Niemcy, którymi karmiła nas propaganda PRL-u?
Niestety, w tym czasie rząd RFN uważał, że w Polsce panuje już wolność i odmawiał przyjmowania uchodźców z Polski. Ludzie, z którymi rozmawiałem mówili, że być może się to zmieni za miesiąc lub dwa, albo za pół roku. Kończyły się pieniądze. W pewnym momencie stanąłem przed wyborem: czekać na odmianę, czy wracać do Polski. Minął miesiąc. Zostały mi pieniądze na bilety na pociąg. Gdybym był sam, zaryzykowałbym. Będąc z żoną i dzieckiem - kupiłem bilety do Warszawy. Tak czy inaczej moim celem była Kanada. Czy będę czekał na wizę emigracyjną w RFN czy w Polsce? W Polsce miałem pracę. Poczekam tam. Pamiętam jeszcze moje pierwsze spotkanie z Niemcami w Berlinie, po stronie NRD, gdy jechaliśmy z powrotem do Polski. Na granicy celnicy z RFN, uprzejmi i uśmiechnięci. Pociąg wjeżdżał powoli pomiędzy drutami kolczastymi na dworzec w Berlinie Wschodnim. Na dworcu, co dziesięć metrów żołnierz niemiecki z psem u nogi. Noc, głośne krzyki: „Raus! Raus! Wrzaski jak na filmach z czasów wojny. Nie wiem czy tak było zawsze, czy akurat kogoś szukali. Poczułem się jak byśmy wjeżdżali do obozu koncentracyjnego. Zupełnie inny świat. I RFN i Kanada i nawet Polska jawiły się tam, jako raj na ziemi w porównaniu z NRD. Oczywiście nie widziałem tak naprawdę Niemiec Wschodnich. W jedną stronę przejechaliśmy je w nocy autostradą, a z powrotem pociągiem z jedynym przystankiem na granicy i na dworcu w Berlinie Wschodnim. Ale takie wrażenie o NRD już we mnie pozostanie: noc, wrzaski żołdaków, psy i zasieki z drutu kolczastego.
W Polsce pierwsze, co zrobiłem po powrocie do domu to złożyłem papiery emigracyjne dla całej rodziny w Ambasadzie Kanadyjskiej. Było lato 1981 rok. Panowała wolność i euforia.
Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: