Słoneczna strona Kaukazu

Armenia

Armenia – jeden z tzw. „małych krajów”. Raptem trzy miliony ludności, z czego prawie połowa mieszka w stolicy, Erywaniu. Bardzo słabo rozreklamowany i niepopularny, bo turystów z Europy jest tam naprawdę niewielu. A szkoda, bo to piękny kraj.
Lot z Warszawy do Erywania trwa niewiele ponad trzy godziny, przy różnicy czasu – dwie godziny. Wiza nie jest potrzebna. Polaków jest tam niewielu, choć są mile widziani. Walutą Armenii jest AMD, czyli ormiański dram. Nikt tam nie chce przyjmować płatności w euro czy dolarach, ale na szczęście kantorów i banków oferujących prawie identyczny kurs jest mnóstwo.
Erywań
Sam Erywań jest specyficzny i ma swój urok. To młoda stolica, ale bardzo stare miasto. Co warto zobaczyć? Na pewno Kaskady, jeden z najbardziej rozpoznawalnych punktów. To monumentalna konstrukcja składająca się z prawie 600 schodów i łącząca punkty odległe od siebie o 300 metrów wysokości. Z samej góry rozciąga się widok na całe miasto. Widać też świętą ormiańską górę, Ararat, odległą o około sto kilometrów od Erywania, obecnie na terytorium Turcji.
Ciekawym miejscem jest Genocide Memorial. Ustawiony na wzgórzu, spoglądający na całe miasto pomnik ku pamięci ludobójstwa, jakiego w 1915 roku dopuścili się Turcy na Ormianach. Po ormiańsku, zbrodnię tę określa się mianem Mec Jeghern, czyli „wielkie nieszczęście”. Szacuje się, że zginęło półtora miliona ludzi. Większość z tych, którzy przeżyli, rozjechała się po świecie, tworząc ogromną ormiańską diasporę. Obecnie stoi tam wysoki stożkowaty słup, spod którego doskonale widać Ararat.
Wróćmy jednak do centrum miasta. Plac Republiki – to stąd rozchodzą się koncentrycznie ulice w różnych kierunkach, z których najciekawszą jest chyba Abovyan Street. Uroczy klimat. Utrzymana w przedwojennym stylu, ze starą zabudową oraz mnóstwem kafejek i restauracji, czasami ukrytych w zaułkach i bramach.
Jeśli chodzi o nocleg, w Armenii hotele są dość drogie. Najlepiej więc zamieszkać w hostelu lub wynająć mieszkanie. Szukając dobrej lokalizacji, najlepiej na mapie Erywania wyrysować sobie okrąg, którego średnica zaczyna się na Placu Republiki, a kończy na Operze.
Smaki
Prawdziwym skarbem tego kraju jest lavash – tradycyjny ormiański chleb wypiekany tą samą metodą od dosłownie tysięcy lat. Można go zjeść wszędzie, poza Armenią jest praktycznie nieosiągalny. Niesamowicie cienki, dużo delikatniejszy niż pita. Olśnienia doświadczam, gdy zamawiam w jakimś małym lokalu lahmajo, czyli pizzę na bazie chleba lavash, lekko słonawe.
Składa się je w kostkę i je z ręki. Cudowne, zwłaszcza z piwem. Na obiad proponuję khinkali – to tradycyjna kaukaska potrawa, kojarzona może bardziej z Gruzją, ale Ormianie też robią ją wyśmienicie na swój sposób. Aby to zjeść, wpijamy się ustami w pierożek, wysysamy płynną zawartość (co za smakowitości!), a potem ze spokojem spożywamy resztę. Khinkali są gotowane lub smażone (zdecydowanie lepsze). Do popicia polecam bardzo popularną lemoniadę gruszkową np. w Tumanyani Khinkali. Poza tym, wszędzie króluje dolma, czyli coś na kształt naszych gołąbków. Tradycyjnie zapiekana w liściach winogron – dla mnie jest trochę za gorzka. Bardzo charakterystyczne dla Armenii jest również chaczapuri – jest to coś w rodzaju dużego rogala, choć występuje w różnych kształtach. Mnie najbardziej zasmakowało w wersji ajarian chaczapuri, czyli z jajkiem.
Czas na słodycze. Najbardziej charakterystyczny jest owocowy lavash. Wyciska się sok z owoców, rozlewa go na płaskie misy i wystawia na słońce, aby wysechł. Następnie tę zaschniętą cienką warstwę zdziera się z talerza i roluje. I gotowe do spożycia! Bez cukru i konserwantów. Samo zdrowie.
I oczywiście alkohole. Narodowym trunkiem Armenii jest brandy. Ponoć to oni ją wymyślili i oni pierwsi zaczęli produkować. Występuje we wszystkich smakach i odmianach. Poza tym, Ormianie kochają wino. Nie tylko z winogron. Ciekawy smak ma, na przykład, wino morwowe.
Wycieczki po Armenii
Warto pojeździć trochę po Armenii. Zwłaszcza, że to mały kraj i wszędzie jest blisko. Ja wybieram trzy kierunki. Pierwsza trasa to jedyna rzymska pozostałość w Armenii, czyli świątynia Garni. Pół godziny drogi dalej, wspaniały klasztor Geghard. Wszystko w odległości około godziny drogi od Erywania. Cała wycieczka zajmuje mi w sumie pięć godzin. Koszt – 8.000 AMD na taksówkę.
Kolejna wycieczka prowadzi mnie niemal na szczyt świętej góry Aragats, najwyższego szczytu Armenii. Samochodem można podjechać na wysokość 3190 m n.p.m., nad brzeg jeziora Kari, czyli Jeziora z Kamienia. Widoki, jakie już stąd się roztaczają, są oszałamiające. Większość turystów, którzy tu trafiają, zatrzymuje się, by zrobić kilka zdjęć, a potem wracają. Ja jednak zostaję dłużej i wybieram się na trekking, z zamiarem wejścia na szczyt południowy. Trasa nie jest łatwa, choć do pokonania. Nie polecam jednak robić tego samemu. Asekuracja naprawdę się przydaje.
W drodze powrotnej warto zahaczyć o zamek w Amberd. Nazwa oznacza „zamek w chmurach”. Forteca wzniesiona została na szczycie wzgórza królującego nad doliną, w której łączą się dwie rzeki. 1400 lat historii – to widać. A oprócz tego – cudowne krajobrazy.
I kolejny zapomniany zabytek, do którego nawet taksówkarz nie bardzo wiedział jak dojechać, gdzie nie ma nikogo i niczego dookoła, a tymczasem ten budynek stoi tu od 800 lat. Stary, piękny kościół. I – co ciekawe – otwarty. W środku pięknie, ale i tu pusto. Zostawiają tak wszystko otwarte, bo i tak nikt tu nie przyjeżdża? Ja przyjechałem, warto.
Najdłuższa wycieczka w Armenii to wyjazd do klasztoru Tatev. Jedzie się główną magistralą łączącą zachód i wschód kraju. Droga jest koszmarna, a to przecież główna trasa! Po przyjeździe na miejsce, czeka mnie cudowny podniebny lot. Jest tu najdłuższa i najwyższa kolej linowa na świecie. Wagonik pokonuje trasę o długości prawie 6 kilometrów. Widoki zapierają dech w piersiach. Przejazd w jedną stronę trwa aż 12 minut.
Główne zabudowania powstały ok. 800 roku. Największa budowla to kościół św. Piotra i Pawła. Pod jego nawami zostały ponoć ukryte relikwie obu świętych, od których kościół wziął swoją nazwę. Klasztor przetrwał kilka trzęsień ziemi, największe z nich, w 1931 roku, poczyniło poważne uszkodzenia. Od tego czasu trwają prace renowacyjne, których – niestety – końca nie widać, ale to, co można zobaczyć i tak robi wrażenie. Klasztor nadal jest czynnym miejscem kultu. Przebywa tu aż dwóch mnichów! Jeden z nich podobno jest święty. Gdy pada deszcz to wokół niego jest sucho i nigdy nie moknie. Ludzie z całej Armenii, a nawet świata, przyjeżdżają tu specjalnie po jego błogosławieństwo – podobno czyni cuda. W Tatev zakochuję się bez pamięci.
W drodze powrotnej podziwiam wiszący, „tańczący”, most w okolicach miasta Goris. Długość – 160 metrów, wysokość w najwyższym miejscu – ok. 120 metrów. Most naprawdę „tańczy”, gdy się po nim idzie. Co bardziej strachliwi trzymają się kurczowo lin po obu stronach. Wrażenia są jednak warte odrobiny strachu.
Gdy przyjechałem do Armenii i pytano mnie skąd jestem, odpowiadałem „I’m from Poland”. Teraz mówię „Es Lehastanits”. Czyli to samo, ale po ormiańsku. Może zniżek w restauracjach czy sklepach w związku z tym nie dostaję, ale zdziwienie na twarzach rozmówców i uśmiechy sympatii też mają swoją wartość.
Armenia to piękny kraj, ale bardzo słabo rozreklamowany. W rankingach popularności przegrywa zdecydowanie z Gruzją, a moim zdaniem jest dużo ciekawszym kierunkiem podróży.

Paweł Sakowski
Aktor, pisarz, podróżnik z zamiłowania. Z wykształcenia anglista.

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: