Tak to zapamiętałam (2)

Trekking pod Everest

Przed nami most Hillarego, o którym też wiele słyszałam i czytałam, i oto jest i on. Wysoko dynda na horyzoncie, a żeby na niego wejść trzeba pokonać całą masę schodów. No to idziemy, krok za krokiem przeklinając w myślach każdy stopień.
Most Hilarego jest najdłuższym mostem wiszącym na całej trasie. Za chwilę też, po raz pierwszy zobaczymy nieśmiale wyłaniający się Mount Everest.
Po przejściu mostu, pokonaniu kilku intensywnych podejść, docieramy do Namche Bazaar. I tak oto spełnia się moje kolejne ma- rzenie, jestem w miejscu jak z książki.
Na tym jednak nie koniec marzeń. Zapomniałam napisać, że jeszcze chciałabym zobaczyć zachód słońca na Evereście spoglą- dając na Górę z everest trecking, ale najpierw trzeba tam dojść.
Tymczasem jesteśmy w Namche. Miasto leży na wysokości 3440 m n.p.m. To najlepiej rozwinięta miejscowość na trasie trekkingu do bazy pod Mount Everestem. Rdzennymi mieszkańcami są Szerpowie.
Zostajemy tu na jeden aklimatyzacyjny dzień. Będziemy wspinać się na okoliczne pagórki i przyzwyczajać organizm do nowej wysokości.
Justynka kupuje sobie tutaj najbardziej odjazdowe buty treckingowe jakie widziałam. Cieszę się z tych butów razem z nią, bo przecież niezależnie od sytuacji i położenia geograficznego, w życiu trzeba mieć styl.
W Namche rozmawiamy z turystami, którzy schodzą już z gór. Wszyscy są zgodni, że tam wyżej jest pięknie, ale bardzo zimno.
Ruszamy następnego dnia w to zimno z ochotą. Słońce towarzyszy nam nieustannie, a dosłownie za zakrętem wyłania się ona Królowa Gór, w towarzystwie swoich pomniejszych koleżanek.
Nie sposób nie robić zdjęć. Z tym widoczkiem z tamtym widoczkiem i jeszcze tu i tam. Cykamy setki zdjęć, żeby niczego nie pominąć. A przecież nie wszystko da się sfotografować. Bo jak uchwycić na zdjęciu to, że kręci mi się w głowie z zachwytu, że mam w duszy wdzięczność olbrzymią jak te góry, że mogę tu być? Uśmiecham się więc szeroko do aparatu, może to wystarczy.
Tłum jakby rzednie, turyści rozciągają się na szerokim i długim szlaku i nareszcie jest czym oddychać. Jest przepięknie, zachwycając, po prostu bosko.
Tego dnia dochodzimy do Tengboche gdzie znajduje się największa świątynia buddyjska w Khumbu. Bardzo często panuje tu mglista pogoda, co sprzyja otaczającej roślinności. Ponoć przy ładnej pogodzie są stąd piękne widoki. Nam udaje się zobaczyć z tego miejsca Lothse, którą za moment zasłaniają chmury i wszystko pokryje się mgłą.
Klasztor Tengboche, znany również jako Dawa Choling Gompa, je

st buddyjskim klasztorem tybetańskim należącym do społeczności Szerpów. Klasztor, położony na wysokości 3867 metrów, jest największą gompą w regionie Khumbu w Nepalu.
Mamy to wielkie szczęście, że słyszymy mnichów grających na muszlach, nawołujących do modlitwy.
Zaglądamy więc do klasztoru, siadamy z buddystami, wsłuchujemy się w święte śpiewy i przyglądamy się z bliska jak powstaje mandala.
Mandala to bardzo rozbudowany projekt, złożony z okręgów i koncentrycznych figur. Krąg od zarania dziejów jest symbolem cyklu życia (narodziny, dojrzałość, śmierć, zmartwychwstanie). Mandala oznacza okrąg i symbolizuje sferę, środowisko, społeczność. Przepiękne dzieło tworzone z kolorowego piasku, po powstaniu jest rozdmuchiwane przez mnichów.
Leżąc wieczorem, w myślach ten dzień nazywam dniem wdzięczności. Ogarnia mnie nieograniczone szczęście i wdzięczność za to co mam: wdzięczna jestem za przeżyty dzień, za słońce, za drogę, za dzieci, za przyjaźń,  za zdrowie, za …… dzień w którym wszystko było idealne: pogoda, szlak, widoki i  gra na muszlach, modlitwy mnichów, piękna mandala, niesamowite lasy rododendronowe, niezła kondycja i to wszystko jednego dnia.
Myślę również o towarzyszach mojej wędrówek. Czy czują to co ja? Czy pozwalają sobie na takie chwile wytchnienia i szczęścia? A może skupiają się tylko na drodze. Stawiając krok za krokiem zmierzają dzielnie do wytoczonego na dany dzień celu. Mam nadzieję, że wiedzą, że to droga jest celem. Możliwość codziennego przeżywania piękna gór jest istotą tej wycieczki, nie cel sam w sobie.
Przyglądając się naszej grupie, dumna jestem, że sobie tak fajnie radzą, że czerpią radość z każdego zdobytego podejścia. Mam nadzieję jednak, że potrafią również popatrzeć ponad góry, bo dopiero tam zobaczyć można całe piękno świata.
Zaliczamy miejscowości o nazwach jak z wyliczanki: Tangboche, Dingboche, Pangboche.
W drodze do Dingboche zauważam na ścieżce Ryszarda Pawłowskiego, to polski taternik, alpinista i himalaista, również instruktor i przewodnik górski. Zdobywca 10 głównych ośmiotysięczników. Na co dzień organizuje w tym rejonie wejścia na Ama Dablam. Właśnie wprowadzał kilku swoich klientów na szczyt dowodząc akcją z dołu. Sama nie wiem jak go poznałam, chyba jakoś podskórnie, bo Pan Ryszard wyglądał jak przeciętny turysta, z twarzą przysłoniętą ciemnymi okularami. A jednak go poznałam. Uwieńczyliśmy, to dla mnie wyjątkowe, spotkanie odpowiednią, okolicznościową fotografia i poszliśmy w swoje górskie strony.
Kolejny dzień to kolejny dzień aklimatyzacyjny. Chcemy zabrać grupę pod czorten Jerzego Kukuczki. Dobrze się składa, bo za kilka dnia w Polsce Dzień Zadusznych, więc jest okazja, żeby uroczyście pokłonić się największemu polskiemu himalaiście.
Przy czortenie spotykamy uroczego, samotnego Polaka. Nie sposób o nim nie wspomnieć, bowiem facet był tak przepełniony energią, że rozmawiał z nami przez godzinę niemalże bez oddechu. Ultramaratończyk, mors i bez wątpienia pozytywnie zakręcony człowiek, którego oczywiście na szlaku spotkamy jeszcze nie raz.
Wraz z wysokością, spada temperatura. Szczególnie w nocy. Wieczory i poranki są nieprzyjemne i męcząco chłodne. Pojawiają się pierwsze katary, przeziębienia i osłabienia organizmów. Wiadomo, że jak jedna osoba rozchoruje się w grupie, cała reszta za parę dni będzie mieć katar.
Po wielogodzinnych dniach marszu, codziennie zasiadamy w stołówce, gdzie z niecierpliwością wygłodniałych wojowników oczekujemy na ciepły posiłek. Niestety wysokość odbiera niektórym apetyt, jednak zupa robi dobrze każdemu.
Na wspólnym stole co wieczór lądują kabanosy, znak rozpoznawczy naszej grupy i mnóstwo słodyczy. Przy tak obfitym stole można siedzieć do rana. Jednak grupa wykrusza się już około 7.00-8.00, wędrujemy do zimnych łóżek z nadzieją, że śpiwory się szybko rozgrzeją.
Jednego wieczoru Justyna z chłopakami postanawiają robić zdjęcia nocne. Budzę się więc w środku nocy wraz z moją przyjaciółką, patrzę się jak tonie w mojej puchowej kurtce i z ciekawością dziecka wychodzi na zewnątrz.
Wraca po dłuższej chwili zmarznięta, z retorycznym pytaniem – Po co ja to robię? Wiadomo, z pasji, ale nie muszę jej tego mówić, ona to wie lepiej ode mnie.
Zbliżamy się pomału do punktu kulminacyjnego naszej wędrówki.

Jutro staniemy w bazie pod Everestem, jednak dzisiaj, zaraz po lunchu część grupy wchodzi na Kala Pattar (5644 n.p.m ) , najbardziej dostępny szczyt by obejrzeć Mount Everest. Specjalnie decydujemy się na popołudniową wspinaczkę, bowiem chcemy zobaczyć, jak zachodzi słońce na Evereście, a to jeden z najbardziej spektakularnych widoków na tej trasie.
Marsz rozpoczynamy pod wiatr, który wiać już będzie do końca dnia.
Po kilku godzinach meldujemy się na szczycie. Do zachodu słońca mamy jeszcze kilkadziesiąt minut. Zimno jest przenikliwe tak, że nie sposób wyciągnąć dłonie z rękawic. Dobrze, że Rajmund pożyczył mi parę swoich rękawiczek, bo bez nich zaserwowałbym sobie odmrożenie palców.
Chowamy się za skały i kamienie, chcemy osłonić się przed wiatrem, lecz ten wdziera się wszędzie. Tulimy się do siebie, tupiemy nogami i z zachwytem spoglądamy na przeciwległego wierzchołki, bo to na nich rozgrywa się spektakl z zachodem słońca w roli głównej.
Mam łzy w oczach. Biorę głęboki oddech, ale bez przesady, na tej wysokości zbyt głęboko oddychać się nie da, i chłonę sobie to uroczysko na Evereście. Właśnie spełnia się moje kolejne marzenie. Zachód słońca przechodzi moje wyobrażenia, jednak nacieszyć się przeżyciami będziemy mogli dopiero w schronisku, na dole, tymczasem zimno i wiatr zganiają nas z góry. Zrobiło się ciemno i nieprzyjemnie. Justyna z Kala Pattar zbiega, my dzielnie za nią i tak w niecałą godzinę mamy górę za sobą. Szczęśliwie docieramy na nocleg. Zasypiamy niemalże na krzesłach.
Agata Kusznirewicz
cdn.
Galeria zdjęć autortswa Justyny Skawińskiej na blogu: justynagata.blogspot.ca

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: