•   Saturday, 20 Apr, 2024
  • Contact

Do Kanady – 6

Z daleka od szosy (158)

Początek roku 1982. Razem z kolegą Markiem (Czarnym) produkowaliśmy pomoce szkolne dla Zbiorczych Szkół Gminnych. Czarny miał zawsze pomysły, które przynosiły duże dochody, to był jeden z tych pomysłów, które przynosiły niezłe zarobki i jemu i tym, którzy z nim współpracowali.

Stan wojenny zatrzymał wszystkie podróże po Polsce, a my przecież musieliśmy jeździć po całym kraju by cokolwiek zarobić. No i znalazło się rozwiązanie. Nasza firma należała do spółdzielni rzemieślniczej w Otwocku. Tak było wygodniej ze względu na interesy z państwowym sektorem, do którego należały przecież szkoły. Teraz zaowocowało to również tym, że wystawialiśmy sobie delegacje do każdego miasta w Polsce. W PRL-u i chyba dzisiaj też, pieczątka znaczyła wszystko. Im więcej pieczątek tym ważniejszy dokument. Nikt z kontrolujących nas od czasu do czasu mundurowych na naszych trasach nie pomyślał, że te pieczątki sami zamawialiśmy i sami dyktowaliśmy, co ma na nich być. Firmowy papier Spółdzielni (drukowany przez nas) i firmowe pieczątki otwierały drogę na cały kraj.
Pierwsze wyjazdy, już w styczniu 1982 robiliśmy we dwóch z Pawłem Chwaszczewskim. Paweł pracował przedtem w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym FSO (Fabryka Samochodów Osobowych) i jeździł w wielu rajdach samochodowych. Miał swojego Fiata 125p, którego opanował do perfekcji.
To był nasz trzeci wyjazd tego roku i pierwszy z „bibułą”, czyli gazetkami podziemnego ruchu Solidarności. Do produkcji naszych pomocy szkolnych używaliśmy tzw. sitodruku Maciek Socha nie musiał wcale nas przekonywać, by w konspiracji drukować też gazetki i biuletyny Solidarności. Nie pytaliśmy skąd ma matryce. Lepiej było nie wiedzieć. Tak więc Czarny i Maciek drukowali na boku „bibułę”, a ja i Paweł mieliśmy ją rozwozić do dużych miast wojewódzkich, jak Poznań, Szczecin, Bydgoszcz, Gdańsk. Właściwie tylko raz mieliśmy niebezpieczną przygodę, która mogła się źle skończyć. Był to już chyba luty. Kontrole na granicach województw stały się już rutyną i jakby było ich mniej. Niejednokrotnie znajdowaliśmy też w dowodach osobistych sprawdzanych przez żołnierzy, małe kartki z napisem „cywile trzymajcie się, jesteśmy z wami”. Oczywiście nie tylko wojsko obsadzało te posterunki. Często było to ZOMO i ci już nie byli tacy łagodni. Mundury były jednak takie same i ciężko było odróżnić jednych od drugich.
Jechaliśmy z Pawłem jego Fiatem 125p do gmin województwa szczecińskiego. Pod pomocami szkolnymi mieliśmy „bibułę” przeznaczoną do Poznania. Śpieszyliśmy się jak zwykle. Na granicy województwa poznańskiego umundurowany patrol kontrolował kilka zatrzymanych samochodów. Wyglądał na wojskowy. Na poboczu stał „gazik”. Jeśli się zatrzymamy to stracimy przynajmniej pół godziny. Paweł zwolnił na widok „lizaka”. Wglądało na to że się zatrzyma, a potem nagle, redukując bieg, dodał ostro gazu. Jego podrasowany silnik wydał głęboki warkot, nagle przyspieszając. Byliśmy przekonani, że to był patrol wojskowy i że machną ręką. Myliliśmy się. Zdążyliśmy odjechać może sześćdziesiąt metrów, gdy usłyszałem, znany mi z wojska „pop, pop, pop” AK-47. Po asfalcie wzdłuż auta poszły iskry z rykoszetujących pocisków. Obejrzałem się. Funkcjonariusze pakowali się w pośpiechu do „gazika”, było ich czterech. Na liczniku mieliśmy już ponad 100 km/godz. i prędkość wzrastała. Widać było w oddali las i wzniesienie. Na wzgórze wjechaliśmy mając już ponad 160 km/godz. Gazik nie miał szans by nas dogonić, ale mieli przecież radiostację. Za wzgórzem i lasem, gdzie nie mogli nas już widzieć skręciliśmy w poślizgu w pierwszą boczną drogę. Po kilkunastu kilometrach wariackiej jazdy dojechaliśmy do asfaltu i już spokojnie skręciliśmy na zachód. Do Poznania wjedziemy od północy. O tablicę rejestracyjną nie musieliśmy się martwić. Celowo była tak brudna, że nie do odczytania. Cała dalsza tygodniowa podróż minęła bez kolejnych przygód.
 Zdarzały się też i zabawne historie. No, zabawne z ówczesnego punktu widzenia. Jeździliśmy już wtedy sami, każdy w inne województwo, żeby sobie nie wchodzić w drogę. Przyjechałem do Krakowa. Normalnie nocowałem w hotelu Cracovia, skąd bliżej było na Starówkę, ale tym razem zatrzymałem się w Nowotelu, który miał tę zaletę, że na piętrach miał automaty z piwem, a dobre piwo to był wtedy rarytas. Wyszedłem na spacer. Była już wiosna i wieczór był dość ciepły, ale może dlatego właśnie utworzyła się nieprzenikniona mgła. Wiedziałem, że w pobliżu są bloki miasteczka studenckiego. Nagle mgła rozświetliła się błyskającym, matowym niebieskim światłem. Zawyły syreny wozów milicyjnych. Gdzieś na osiedlu studenckim słychać było poruszenie. Stanąłem na przystanku autobusowym. Nagle w nieprzeniknionej mgle rozległa się z megafonów znana piosenka „Umówiłem się z nią na dziewiątą…” Później od przyjaciół z krakowskiej AGH dowiedziałem się, co się stało. Studenci, gdzie tylko mogli dorwać się do telefonów, dzwonili i umawiali się na dziewiątą w miasteczku akademickim, nie podając żadnych szczegółów. W tamtym czasie po podniesieniu słuchawki odzywał się automatyczny tekst „rozmowa kontrolowana”. I rzeczywiście była. Studenci, jak to studenci, zrobili z tego zabawę i gdy na miasteczku studenckim zgromadziły się już poważne siły milicyjne by rozgonić zapowiadaną telefonicznie demonstrację, z zawieszonych na zewnątrz przez wesołych studentów megafonów popłynęła ta znana piosenka „Umówiłem się z nią na dziewiątą, tak mi do niej tęskno już…”
Cdn. Marek Mańkowski

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: